czwartek, 21 grudnia 2017

8. Trawestacja. Za stronę zapłacił Piotr Pilny.









-Wiesz, co możesz mnie pocałować tam.. a zresztą nie możesz. Odczep się. Nie chcę już twoich rewelacji i atrakcji. Poradzę sobie sama.- Wiedziała, że siedzi w bagnie po uszy, ale ten dziwak był ponad jej siły. Nie wiedziała jak z nim rozmawiać, nigdy nie spotkała kogoś takiego, ani nie słyszała o nikim takim.
-Nie histeryzuj, - Wydawał się być ubawiony jej zagubieniem i niemrawymi wybuchami złości.- Gdy ty błąkałaś się nieprzytomnie po diamentowych korytarzach i zawierałaś znajomości z moją niematerialną rodziną, od razu ci tłumaczę, że nie było ciała, do którego tak bardzo jesteś przyzwyczajona, byś nie zadawała głupich pytań, gdy już wiedziałem, że niestety ominiesz te cholerne wrota, załatwiłem ci niezłą miejscówkę. Całkiem wygodny domek zamieniony przez poprzedniego właściciela na małą fortecę, pierwsze dni przeżyjesz a potem nauczysz się jak ograć śmierć.
-Śmierci nie da się ograć- Zaprotestowała raczej z przyzwyczajenia, bo nie zamiaru kłócić się ze świrem, który wierzy, że ma niematerialną rodzinę a twarz zmienia tak często jak damy rękawiczki.
-Ależ da, wiadomo do czasu, kiedyś dostanie mocniejszą kartę, kiedyś się zagapisz, będziesz miała chwilę słabości, ale masz duże szanse przeciągać te rozgrywki. Stan twoich finansów jest zadowalający, na szczęście nie zdążyłaś zrzec się udziałów a zyski są ogromne. Jest taka dobra kancelaria, może i dużo liczą za swoje usługi, ale są diabelnie skuteczni. Nie musisz nawet kiwnąć palcem, jesteś zwyczajnie bogata. Zajęcie, by wypełnić uciekające godziny znajdziesz sobie sama, bo bycie wymuskaną damą już ci się chyba znudziło?
-A ty, co będziesz z tego miał? – Nie wierzyła w altruizm tego szaleńca. Zadał sobie wiele trudu, by zapewnić jej wygodne, dostatnie życie. Obawiała się, że nie będzie chciała zapłacić rachunku, jaki jej wystawi.
Zaśmiał się, wyciągnął z kieszeni płóciennych portek czerwone jabłko i jej rzucił. Jakimś cudem udało się jej złapać, ale nie ugryzła bała się, że będzie trefne, zatrute jak w bajkach, to by nawet pasowało do tego, co się właśnie działo.
-Pytałaś, kim jestem, to ci powiem. Jestem trawestacją waszych pragnień, chciwości, która was wypala, wypacza od środka.
-Co chcesz przez to powiedzieć? –Może lepiej, żeby już nic nie tłumaczył, jego słowa jeszcze bardziej wszystko gmatwały, nie była w stanie ułożyć ich w logiczną całość. Złapała się na tym, że trze jabłkiem o gorset sukni, tak mocno, że sznurówki przecięły skórkę i sok brzydko poplamił materiał. Bezmyślnie zniszczyła jedyną sukienkę, jaką miała, teraz będzie wyglądała jak flejtuch.
-Nic, jestem parodią waszej chęci posiadania, zbieractwa. To, co wy stawiacie na piedestał, wielbicie, za wszelką cenę pragniecie posiadać ja obdarzam swą pogardą, odrzucam niczym śmieci, pozbywam się niczym zarazy.
-Zwodzisz mnie, nic mi nie wytłumaczyłeś- Stwierdziła wpatrując się w jabłko. Była głodna, żołądek chyba związał się jej w supeł, ale brakowało jej odwagi by wbić zęby w soczysty miąższ.
-Im mniej wiesz tym dłużej pożyjesz. Będziesz bogata, ale ja nie chcę twych pieniędzy. Zresztą prawdę mówiąc twoje bogactwo i tak jest moje. Nie potrzebuję jedzenia, wygodnego ani nawet niewygodnego łóżka, drzwi dających bezpieczeństwo, dachu, co chroni przed słońcem, blasku diamentów. Nic, co materialne nie jest mi potrzebne do życia.
-To, czego potrzebujesz?- Chciała znać cenę teraz, zanim jeszcze może odrzucić tę hojną ofertę.
-Jeśli się zaprzyjaźnimy, co jest możliwe, to może kiedyś ci powiem, ale na pewno nie dzisiaj, nie tu. Gotowa na nowe życie?
-A mam inne wyjście? – W końcu się zdecydowała, ugryzła jabłko, podeszła do Dijkstreka i z całej siły uderzyła w policzek. Tak, że zabolała ją dłoń a w łokciu zatrzeszczało. Był bardzo materialny, żaden tam duch utkany z energii.

środa, 20 grudnia 2017

7. Heksagon. Za stronę zapłacił Piotr Pilny.










- Nie, myślałam, że pływam z rekinami- Odcięła się, - I co ci się stało z twarzą?- Była zbyt skołowana by się wystraszyć, albo próbować sobie wytłumaczyć, co się właściwie wydarzyło, odkąd w niewyjaśniony sposób opuściła pokój wdowy. Niczego nie rozumiała, a może zwyczajnie zwariowała, albo wykończyli ją wspólnicy i to jest życie po śmierci? Jeśli umarła, to, dlaczego bolały ją stopy i burczało z głodu w brzuchu?

-Mi?- Zdziwił się.

-Wcześniej byłeś wielkim miśkiem z bladym, piegowatym ryjkiem o rudych kudłach a teraz wyglądasz jak żylasty, czarnooki, śniady zbój. To nie jest normalne. –Nic, co ostatnio się wydarzyło nie było normalne i gniotła ją budząca się nieśmiało świadomość, że tak nagle straciła kontrolę nad swoim życiem.

-Aaa, to- machnął ręką – musisz się przyzwyczaić, że nic nie jest tym, na co wygląda. Zresztą to pierdoła, musimy porozmawiać o rzeczach istotnych. Udało ci się opuścić mój dom, co samo w sobie jest sporym sukcesem. To muszę przyznać.

-Zabrałeś mnie tam, - Już nie dociekała gdzie, bo nie miała teraz na to siły-, choć groziło mi tam niebezpieczeństwo? Obiło ci? I kim ty właściwie jesteś? –Zdenerwowała się, nie godziła się na to, by bez pytania decydował za nią. Nawet jej nie uprzedził, zrobił jakieś hokus pokus a teraz jej mówi, że mogła zginąć. Ona się na to nie pisała

-To już przerabialiśmy, przedstawiłem ci się, nie pamiętasz?- Jakby to cokolwiek jej tłumaczyło-. To po pierwsze. Po drugie już byłaś trupem, więc niewiele ryzykowaliśmy. Udało się, powinnaś być mi wdzięczna a ty marudzisz.

Teraz to przegiął, on chyba jeszcze nie słyszał narzekania kobiety, jeszcze nie zdążyła ogarnąć myślą swego ciała i rzeczywistości, więc nie narzekała, ale jeszcze mu pokarze, co to jest narzekanie i wściekłość. Już otwierała usta, ale ją uprzedził.

-Są niestety skutki uboczne.- Natychmiast cofnął się dwa kroki w tył, jakby się spodziewał, że skoczy mu z paznokciami do oczu.

-Zamorduję cię.- Mówiła całkiem poważnie, miała dość.

-To akurat nie jest możliwe, ale byłaby to pewna odmiana. Niestety będę się musiał zadowolić orbitowaniem wokół twej osoby, ale nie obiecuj sobie zbyt wiele.- Wyszczerzył zęby a one znów zalśniły diamentowo.

Zakręciło się jej w głowie, usiadła i dopiero teraz zorientowała się, że są w górach. To nie było wybrzeże, gdzie zbiła fortunę, ani jej rodzinne okolice, była gdzieś nie wiadomo gdzie. Bez jedzenia, bez ciuchów ze świrem zmieniającym się tak często niczym nastroje kobiety. Miała przechlane.

-Jakie skutki uboczne?- Spytała z rezygnacją.

-Zostałaś skazana na pewne, dość specyficzne miasto. Nic strasznego da się tam przeżyć. Nie ma się, co denerwować i nie rycz, bo tego nie lubię- Zastrzegł, patrząc na nią.

-Dlaczego?- Zupełnie się pogubiła, to wszystko było bez sensu. Zaczynała mieć pewność, że jednak zwariowała.

-Gdy byłaś u mnie w domu z wizytą, prócz pląsania po grafie niespójnym, miałaś jeszcze odnaleźć równowagę pomiędzy najważniejszymi wartościami w życiu. Troszkę pobłądziłaś, wiem, zbyt wiele jak na raz.- Podrapał się po głowie i zamilkł, jakby zabrakło mu słów.

-Niby jak to miałam osiągnąć, Diliajlama, czy jak ci tam? No jak? – Chyba mu odbiło, ona tam, gdzie ją wysłał, mało nie oszalała i zginęła a on jej pierdzieli o odnalezieniu równowagi. Jest jeszcze bardziej porąbany niż myślała przed chwilą.

- Dijkstrek- oburzył się, jakby to, że zapomniała tak pokręcone imię, było czymś niesłychanym.- Wystarczyło odnaleźć heksagon, to znowu nie taka filozofia.

-Zapewne, łatwizna, zapewne nic specjalnego. A co to takiego, byłabym niezwykle wdzięczna gdybyś mnie, ciemną masą oświecił, bo za cholerę nie wiem, czego miałam szukać, tam dole. A tak na marginesie gdzie ja w ogóle byłam? – Miała wrażenie, że on ma do niej pretensje a to ona była ofiarą tego świra.

- Sześciokątne, diamentowe wrota, wystarczyło je przekroczyć. Trudno te wrota przeoczyć, bo dają ostrym, tęczowym blaskiem po oczach, no, ale jak widać można.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

6. Błądzenie po grafie niespójnym. Zdarzenie zapłacił Piotr Pilny.






Przebrana za handlarkę wylądowała na wybrzeżu, tam gdzie powstawała pierwsza kopalnia brylantów. Wynajęła dość obskurny pokój od młodej wdowy i wiedziona niejasnym przeczuciem weszła w spółkę z dwoma podejrzanymi typami, co to dostali koncesję na wydobycie diamentów. Przez kilka miesięcy spółka notowała straty, aż niespodziewanie górnicy natrafili na diamenty. Zysk ze sprzedaży pierwszego urobku był tak duży, że gdy wspólnicy wypłacali jej pierwszą transzę dywidendy, wiedziała, że nie wyjdzie z tego prowizorycznego biura żywa. Niczym się nie zdradzili, ale czuła, że ją zabiją, opętała ich chorobliwa chciwość, diamentowa gorączka. Nikt nie mógł jej pomóc, sama też nic nie mogła zrobić, więc zagrała vabank. Zaproponowała zrzeczenie się udziałów na ich korzyść. Podpisze wszystkie papiery, bo gdy ojciec się dowie, że tak dobrze zainwestowała a dowie się na pewno to położy łapę na całym przedsięwzięciu i jeszcze zabierze, to, co jej wypłacili. Przeanalizowali sytuację, wzięli po uwagę nowe okoliczności i zrozumieli, że zabicie jej przed zrzeczeniem się udziałów jest bez sensu, bo ojciec wyrwie od nich dużo więcej niż mogli sobie wyobrazić. Przekonała wspólników, jej ojciec zadbał o swoja reputację, zresztą nawet nie musiał się bardzo starać, był wyrachowany i bezwzględny z natury. Nie kupiła sobie dużo czasu, miała pewność, że nim wyschnie atrament ona będzie już martwa, ale łudziła się, że może stanie się cud, że może wymyśli jak uratować skórę. Jeśli miała jakiekolwiek złudzenia, to rozwiało je dwóch drabów odprowadzający ją do domu wdowy, po papiery. Niby mieli dbać o jej bezpieczeństwo, ale ona wiedziała, jak jest na prawdę. Nie miała szans uciec.
W jej pokoju na zielonej skrzyni pod oknem siedział mężczyzna postury dobrze wyrośniętego niedźwiedzia. Wielkie łapska miał zaplecione na szerokiej jak szafa klacie.
-Już jakby nie żyjesz- Powiedział flegmatycznie, zanim zdążyła krzyknąć. Nie zmienił pozycji, tylko patrzył
Jakby o tym nie wiedziała. Nie czuła się zagrożona, wydał się jakiś taki przyjazny, mięciutki i dziwny. Usiadła na łóżku tak gwałtownie, że sprężyny zaprotestowały głośnym zgrzytem.
-Fakt, jakoś tak nie mam szczęścia do facetów- stwierdziła, kładąc na podłodze naładowaną banknotami torbę. Długo się fortuną nie nacieszyła.
-Lubię cię, nie wiem czemu, ale naprawdę lubię. Dopakuj papiery do torby i spływamy.
-Nie jestem sama, tam za drzwiami- popatrzył na nią tak, ze przerwała w pół zdania. Podniosła siennik, wyciągnęła koszulę, w którą wszyła umowy, wcisnęła do torby i spytała – I co?
-Nic, poznasz moją rodzinę- złapał ją za łokieć i pociągnął.
Poczuła jak zimne powietrze, niczym jedwabne wstążki oplątuje jej ciało, a jasne światło oślepia i wierci dziurę w głowie. Nie potrafiła utrzymać równowagi, żołądek podskoczył jej aż do gardła. Nie była już w domu wdowy, ale gdzie mogła być, nie miała zielonego pojęcia.
-Teraz czeka cię prawdziwa przygoda, mianowicie błądzenie po grafie niespójnym, tak długo, aż odnajdziesz moją mamusię i tatusia. To trochę taka pijacka rajza, ale dasz radę.- Poklepał ja po plecach.
-Eee?- Nie zrozumiała tego, co powiedział. Jedynie, że ma szukać jego rodziców, ale te wcześniejsze słowa brzmiały jak w innym języku, trochę jak obietnica bolesnej śmierci. Ten niespójny coś tam, musiał być bardzo niebezpieczny.
-Lubię cię, ale jeśli chodzi o naukę to jesteś noga. Tu gdzie stoisz to emanacja mojej siostry, jest trochę niezrównoważona i ma dziś okres, dlatego tak źle się czujesz. Jest połączona ścieżką z moją matką, ale tam też nie poczujesz się dobrze, bo rodzi a wtedy jest lekko rozżalona i wściekła na ojca. I kiedy tak się dzieje ta rodzina traci spójność i ma dwa wierzchołki władzy- zaśmiał się ubawiony swoimi słowami- Zresztą, co ja ci będę tłumaczył, intuicja cię nie zawiedzie, idź niech cię poznają, będzie dobrze.
-Eee- Nie potrafiła, powiedzieć nic mądrego. A gdy już chciała spytać, po co to wszystko, pchnął ją do przodu i zniknął.- A jak nie dam rady??- Krzyknęła wystraszona.
-To będziesz tak jakby martwa- jego odpowiedź gdzieś daleko odbiła się od ścian.

Czas stracił znaczenie, szła przed siebie nie rozróżniając kształtów, świateł, strasznie bolały ją nogi, chciało się jej pić. Nikogo nie spotkała, choć dwa razy poczuła się tak, jakby ktoś przywalił jej z pięści w brzuch. Ze trzy razy wydawało się jej, że ma ten samotny spacer w nosie, że wcale jej nie zależy, że najlepiej by było gdyby się położyła i przespała, ze cztery razy miała ochotę na piwo, co było dziwne, bo go nie cierpiała. A potem była tak zmęczona, że się poddała położyła torbę wypchaną pieniędzmi i usiadła na niej. Obudziło ją szarpanie, za rękę.
-Co się stało?- Spytała skołowana.
-Graf niespójny ci na razie odpuścił, wróciłaś do punktu startu, możesz wyjść z jaskini. A ja jestem Dijkstrek. – Przedstawił się szczerząc diamentowo lśniące zęby, a może to była tylko gra świateł.
-Z jaskini?- Upewniła się.
-A myślałaś, że gdzie jesteś, w lesie? –Zakpił z niej.

5. Dijkstrek. Za nową postać zapłacił Piotr Pilny.








Za dużo wspomnień, za dużo butów i to wszystko na ruchliwej, ulubionej ulicy tego kolesia, co spaceruje z kosą ociekającą krwią. Taka nierozwaga mogła się dla niej źle skończyć, nawet definitywnie. A na to nie była gotowa. Prawdę mówiąc miała jeszcze kilka marzeń, kilka pomysłów i kilka flaszek przedniego wina w piwniczce, które nie mogło się zmarnować. W uliczce, w którą miała skręcić, czekało na nią dwóch mężczyzn w skórzanych kamizelach i czarnych spodniach. Uśmiechnęła się pod nosem, taki brak profesjonalizmu, był wręcz żenujący, obrażał ją. Nie zadali sobie nawet trudu, by jako tako dopasować się realiów miasta, tutaj nikt o zdrowych zmysłach się tak nie ubierał, chyba, że chciał się ugotować. Tych dwóch potraktowało ją jak szybkie, bezproblemowe zlecenie. Dostali wytyczne, wiedzieli gdzie będzie dziś przechodziła, to czekali, by zwyczajnie, bez wysiłku wbić jej nóż pod żebra. Przyjechali, by szybko zabić, dobrze zarobić i jeszcze szybciej wyjechać. Niedoczekanie ich. Ona też miała noże i trzech dyskretnie podążających za nią ochroniarzy a każdy był mistrzem w swym fachu. Nie bała się, wiedziała, że nie mają szans. Przyszła tutaj, bo ma ważną sprawę do załatwienia, mieli pecha, że przyjęli to zlecenie, ale to nie jej problem. Gdy tylko zorientowali się, że nadchodzi ich ofiara, nieporadnie udali, że rozmawiają, chcieli ją wziąć z zaskoczenia. Ten, który stanął do niej plecami miał zasłonić sztylet w ręku tego drugiego. Wzięli ją za głupią, bezbronną kobietkę, frajerzy. Zanim ten większy machnął nożem, czarny bełt przebił mu szyję. Zanim wbiła nóż w plecy tego drugiego, dojrzała jeszcze zdziwienie, niedowierzanie w oczach faceta z przebitą szyją. Nie spodziewał się problemów i nie spodziewał, że przyjdzie mu tu dziś umrzeć. Nie dobiła tego drugiego, od tego miała ludzi, którym płaciła fortunę. Kilka kroków dalej na drewnianej skrzyni siedział Dijkstrek. Dziś z burzą jasnych włosów, niedbale rozsznurowaną koszulą z bufiastymi rękawami wyglądał jak romantyczny kochanek, co to dopiero uciekł z łoża kobiety. Nie wiedziała skąd to skojarzenie, przecież wiedziała, że on nie gustuje w takich przyjemnościach. Pogroziła mu palcem, mógł ja ostrzec przed niebezpieczeństwem a jak zwykle tego nie zrobił.
Był następnym wspomnieniem, tylko, że on się nie rozmył, nie odszedł, tylko krążył i pilnował jej interesów. Był jej duchem i to dosłownie, choć on twierdził, że jest czymś więcej. Jej życie było kiedyś, tak różne od teraźniejszości, że już sama nie wierzyła, że mogła kiedyś być kimś innym. Rodziców miała zimnych niczym wystrojone, wyperfumowane marmurowe posągi, wymagających i bardzo, bardzo bogatych. Nie pamiętała, by matka kiedykolwiek ją przytuliła, albo, żeby pochwalił ją ojciec, były tylko wymagania i kary. Wychowano ją w przeświadczeniu, że ma zawsze pięknie wyglądać, pachnieć i sprawiać, żeby mąż czuł się niczym sam król. Miała przymykać oczy na jego wybryki, romanse i nałogi. Miała, tak jak jej matka, nie zauważać malinek na szyi męża, śladów szminek na koszuli, miała przynosić mężowi w zębach kapcie, jeśli tego zażąda. Miała dołożyć starań by ich życie wyglądało na idealne i szczęśliwe. Przez kilka lat tak właśnie żyła, bo nie miała wyboru, bo nie wiedziała, że można inaczej. Znała świat pozorów i bogactwa, gdzie nic nie było prawdzie i warte poświęcenia skąd mogła wiedzieć, że może być inaczej? Coś w niej pękło, gdy przez zupełny przypadek złapała męża z inną kobieta w ich małżeńskim łożu. Nie mogła dłużej udawać, czuła, że się dusi, że wariuje. Wniosła o rozwód, i została sama. Wyparli się jej rodzice, teściowie i całe towarzystwo nawykłe do życia w kłamstwie. Przy podziale majątku okazało się, że niewiele zostało z jej ogromnego wiana, mąż roztrwonił wszystko na kobiety i karty. Adwokat, który ją rozwodził był stary ledwie widział, ale nie był głupi. Poradził, by spieniężyła wszystko, co zostało i próbowała ułożyć sobie życie, gdzieś, gdzie jej nie odnajdzie były mąż. Gdy zażądała rozwodu, myślała, że wszystko zostanie po staremu, że tak naprawę naprawdę nic się nie zmieni tyle, że zawsze będzie spała i jadała sama. Nie przerażało jej to, mąż zdążył ją przyzwyczaił do samotności, te ciągłe miłostki i romanse zajmowały mu większość czasu. Miała nadzieję, że będzie w końcu spokojnie żyła. Nie miała żadnego planu, była zwyczajnie wściekła, zraniona i nie zastanawiała się na konsekwencjami. Nie wiedziała, co zrobić ze swoim życiem, była zupełnie bezradna, zagubiona, sama. Od dziecka ktoś za nią decydował, najpierw apodyktyczny, nieznoszący sprzeciwu ojciec a potem mąż. Nie potrafiła o siebie zadbać a jednak zebrała się na odwagę i wyjechała.

sobota, 16 grudnia 2017

4. Eudajmonizm. Strona zapłacona przez Barbarę Cieślar.








Ziarenko piasku boleśnie wbiło się jej pod powiekę. Nienawidziła tego miasta i potu, co kaskadami spływał po plecach, nieprzyjemnie łaskocząc i śmierci, co pijana wywijała tutaj piruety, wymachując ubrudzoną świeżą krwią, kosą. Wyciągnęła rękę powstrzymując obcego w białym kapeluszu, to nic, że miał buty od mistrza, nie życzyła sobie nowych znajomości. I to z kimś, kto kilka chwil wcześniej był w doskonałej komitywie dziwką. Nie żeby sama była święta, nie żeby sobie żałowała przyjemności. Zawahał się i słusznie, bo jeden z jej ochroniarzy już wkładał bełt do kuszy, bez zastanowienia zrobiłby to, co nie udało się tej młodej, naiwnej dziwce.
Powstrzymała go, bo miała dość tej pieprzonej obuwniczej rodziny. Już raz spotkała takiego jednego, co myślał, że buty łączą ich bardziej niż więzy krwi. Chciał być jej bliższy niż koszula, zupełnie tak jakby te buty oznaczały, że należy do jakieś pokręconej sekty, tak jakby oddała za nie duszę. Musiała mu zdrowo przyłożyć, by zrozumiał, że nie są parą i nie łączy ich żadna szczególna więź. Wyjechał z miasta bez dwóch jedynek, ze złamaną ręką przyrzekając, że gorzko pożałuje, że się na niej zemści. Prawdę mówiąc nie przejęła się zbytnio, niemal każdego dnia próbowano ją zabić, przyzwyczaiła się do niebezpieczeństwa. Potem była ta piękna blondynka, co wyglądała niczym utkany ze światła elf. Taka delikatna, nic tylko na rękach nosić i podziwiać niczym dzieło sztuki. Płatki, przed buty rzucać, by nie stąpała po jałowym piasku. To dopiero było ziółko. Wódkę piła w kuflach, paliła jak smok i nie odpuściła sobie żadnej przyjemności. Choć trzeba przyznać, że miała jedną niezłomną zasadę, żonatych do łóżka nie wpuszczała. Rozeszły się w zgodzie, ale cieszyła się jak głupia, że blondynka wyjechała, bo widno alkoholizmu, niebezpiecznie nabierało ciała, i było coraz bardziej bezczelne. I trzeci, ten święty, świrnięty. Głosem tak smętnym, że brało ją na wymioty całymi dniami smędził o równowadze ducha, o braku pragnień, które nic nie dają człowiekowi a tylko mącą szczęście, wprowadzają zamęt i zło. Szkoda tylko, że natychmiast zapominał o tej swojej ideologii, gdy tylko siadał do stołu. Gdy jadł nie było mowy o równowadze i spokoju, pochłaniał wszystko, wrzucał do ust takie ilości i w takim tempie jakby zamiast żołądka miał ogromna pieczarę. Jedyna korzyść z tego jego łakomstwa była taka, że jak jadł nic nie mówił. Nie mogła, go znieść no po prostu nie mogła i już. A gdy przyszedł do jej ogrodu owinięty złotą płachtą, w wianku z gałązek oliwnych i jak nawiedzony zaczął krzyczeć
-Przyjmij eudajmonizm, odrzuć strach, odrzuć pragnienia, a zabiorę cię tam, gdzie szczęście niczym tafla jeziora w bezwietrzny, słoneczny dzień. Zabiorę obleśny, śmierdzący strach i śmierć nie wystraszy cię, ani w świetle dnia, ani nawet w najczarniejszą noc. Przyjmij eudajmonizm a zrozumiesz jak żyć.
Poczuła, że za cholerę nie chce być szczęśliwa, że pragnie sztormu, bulgotającego kotła smoły, czy może oliwy. Nie zdążyła mu jednak tego powiedzieć, bo dostał ataku histerii na widok małej plamy krwi na złotej płachcie, owijającej jego ciało. Domyśliła się, co się stało, ktoś chciał ją dopaść, rzucił nożem. Chybił. To musiał być jakiś amator, bo się nie popisał. W jednej chwili z wyznawcy spokoju, równowagi, właściciel wyjątkowych butów stał się trzęsącą, głośno wzywającą pomocy galaretą. Już nie mówił, że śmierć jest naturalną koleją rzeczy i trzeba ją przyjąć niczym dar, teraz darł się jak opętany, żądając natychmiastowego przybycia medyka. Widok ran, nawet tych śmiertelnych nie był dla niej szokiem, odciągnęła złotą płachtę i stwierdziła, że niedoszły zamachowiec tylko go drasnął. Może i była wredna, bo z mściwą satysfakcją kazała służącemu przywieść medyka, co każdą ranę smarował jakimś zielonym, śmierdzącym smarem, kłuł rannego igłami, że niby to złe duchy i zarazki odpędza a potem jeszcze każdą ranę przypalał. Generalnie o leczeniu nie miał pojęcia, ale kto by się tym przejmował. Widząc jak medyk znęca się nad rannym, szczypała się po udach, by się nie roześmiać i wtedy sobie przyrzekła, że nigdy więcej nie pozwoli się do siebie zbliżyć, żadnemu świrowi z tej dziwnej, obuwniczej rodziny.

czwartek, 14 grudnia 2017

3. Efemeryczny. Strona zapłacona przez Ania7830










-Że, co? – Wymamrotał, ustawiając się bokiem do sprzedawcy jaj, jakby zastraszony kramarz mógłby go z zaatakować. Nie wyglądał na takiego, co odważyłby się podejść do szaleńca a towar, który oferował był zbyt cenny by przeznaczyć go na amunicję.
-To się leczy- Warknęła, nie wiedząc, co powiedzieć. Oczywiście nie miała pojęcia, czy da się leczyć, albo czy ktoś się tym zajmuje, pewnie nie, ale zamierzała iść w zaparte, mając nadzieję, że tamten skoczy do niej z pięściami. I jakoś uda się jej w końcu wyładować wściekłość, która rozsadzała ją od środka.
-Nie masz butów- Stwierdził mierząc ją od stóp do szyję.
Teraz to on ją zaskoczył, przecież nie biegała po mieście na bosaka. Miała buty, uszyte u najlepszego szewca jakiego znalazła, fakt nie były zbyt dobre na deszcz, przemakały, ale w jej mieście deszcz nie padał na tyle często, by się tym przejmować.
-Mam- zacisnęła mocniej palce na księdze, zdecydowana użyć jej, jako broni. Trudno, być może los chciał, by odzyskała książkę tylko po to, by się bronić.
-Nie masz, ale będziesz miała, bo ja ci dam- zadowolony obrócił się na pięcie i ruszył przed siebie.
Miała ochotę zaproponować, by sobie wsadził te swoje buty, tam gdzie, zresztą damie nie wypada mówić gdzie, ale intuicja ją ostrzegła, że może się jej to nie opłacać. On szedł nie oglądając się za siebie, a ona niezdecydowana przestępowała z nogi na nogę, tupiąc obcasami, których rzekom nie miała. Jeszcze dwa kroki a on skręci i wtedy straci go z oczu, musiała podjąć decyzję. Zdecydowała sprawdzić, gdzie idzie, zawsze mogła wrócić, a w razie, czego potrafiła się nieźle bić i miała przy sobie swoje noże. Wiedziała jak postępować z wariatami kiedyś pozwoliła sobie na taki efemeryczny związek. Było wybuchowo, namiętnie, gorąco, kolorowo i obydwoje mało tego nie przypłacili życiem. W miesiąc dowiedziała się więcej o swoim ciele i jego potrzebach, niż przez pięć lat w miarę udanego małżeństwa. Straciła dom, gdy zamiast oddawać się rozkoszy, na miękkich skórach otoczonych szczelnym kordonem zapalonych świec, zaczęli się kłócić o kształty wydm. Od słów szybko przeszli do rękoczynów, przy okazji okazało się, że jej kochanek potraktował tę małą, choć dość brutalną przepychankę, jako rodzaj gry wstępnej i nie zniechęciły go płonące kotary, ani nawet gęsty, gryzący w gardło dym. Lubiła ten dom i nie lubiła, gdy ktoś podnosił na nią pięść, dlatego tamtej nocy zakończył się jej płomienny romans. Były kochanek, nie rozpaczał zbyt długo dwa tygodnie później puścił z dymem dom pewnej szacownej matrony, która nie wyszła bez szwanku z tej miłosnej przygody. Rok później doszły ja wieści, że innym mieście spalił kilka domów a jedna piękna panna została oszpecona przez oparzenia.
Niespodziewanie zjawił się w jej składzie, z rozwianym włosem, bez zbędnych tekstyliów, nagusieńki taki jak go stworzyła natura. Co prawda przysłaniał, albo próbował zasłonić pochodnią, miejsce, które powinno gorszyć, co wrażliwsze damy, albo raczej próbował sobie je przypiec. Nigdy się nie dowiedziała, co planował, jej ochroniarz zrobił to, za co mu płacono. Ochronił ją. Były kochanek po potężnym ciosie w głowie zapomniał, kim jest i zaczął żyć w swoim urojonym świecie. Interakcja z jednym wariatem może się każdemu zdarzyć, ale ona właśnie z własnej nieprzymuszonej woli, poszła za innym. Z nią też nie wszystko było w porządku. Dopiero, gdy ją podprowadził pod okazały pałacyk, zrozumiała, z kim na do czynienia. Gdy już osuszyli beczułkę wina, gdy ona opowiedziała mu o mieście i swoim życiu, gdy on wypłakał się, ponarzekał na piękną acz stanowczo ograniczającą im mocne trunki żonę, dostała buty. Chciała zapłacić, stać ja było na taki wydatek, ale się obraził. Musiała mu obiecać beczółkę wina, wyjątkowego, takiego, którego nigdzie nie można kupić. I majtki dla żony szyte z piór ptaka, co mienił się niczym tęcza. Zaintrygowała go na tyle, że co roku na urodziny dostawała nową parę butów.

2. Dychotomia. Strona zapłacona przez Ania7830









Takie buty potrafił uszyć człowiek, który mieszkał na innym kontynencie. Nie był szewcem, był bogatym, trochę niespełna rozumu, znudzonym artystą, który dla zabawy wytwarzał najlepsze obuwie na świecie. Choć wyglądały niepozorne i były specjalnie postarzane, tak by wyglądały na znoszone, były wygodne i nie przemakały, kosztowały majątek i nie można było ich zamówić, gdy się miało na to ochotę. Najwięksi szczęściarze dostępowali zaszczytu i wtedy na specjalnej audiencji mogli przekonywać mistrza, że niczego nie pragną na tym świecie tak bardzo jak obuwia z jego warsztatu. Niestety rzadko kiedy wystarczyły zapewnienia, że jego wyroby wypełniają senne marzenia, że są bardziej pożądane niż najpiękniejsza z kobiet, cenniejsze niż diamenty. U niej nie było mowy o błaganiu, lizusostwie i uniżoności, była z miasta w którym jeśli się czegoś chce, to się zabija a nie prosi. Pomógł jej przypadek. Zresztą najlepsze rzeczy w jej życiu zdarzały się przez przypadek, żadna tam ciężka praca, rozsądek i staranne planowanie. Mogła harować do bólu kręgosłupa, mogła urobić sobie ręce aż do łokci, wymiotować z niewyspania, mdleć, bo brakowało czasu by zjeść a nigdy nic nie szło jak powinno. Wystarczyło jednak, że wychodziła ze schematu, że się wściekła, traciła rozum w wyniku czego, robiła coś głupiego, zaskakującego otoczenie, ale i ją samą a dostawała w prezencie okruch szczęścia. No i stara książka w złoconej, skórzanej oprawie, ona też pomogła. Zdecydowanie to ona przechyliła szalę na jej stronę.
Mżył deszcz, śmierdziało starym, zjełczałym tłuszczem a on wymachując rękami wielkimi jak bochny chleba, wrzeszczał na straganiarza sprzedającego jaja, akurat na uliczce przy której wynajęła kwaterę. Wyzywał chłopa w zniszczonym, połatanym kaftanie od morderców, wyzyskiwaczy, feudalnych panów, rabusiów, nienasyconych, bogatych chciwców. Wrzeszczał tak, że ślina pryskała a ludzie przystawali w bezpiecznej odległości i czekali na rozwój sytuacji. Wystraszony sprzedawca próbował tłumaczyć, że zaraza zdziesiątkowała drób, że to nie jego wina, ale ten drugi nie słuchał, miał już wyrobione zdanie na temat cen i kramarza. Normalnie przeszłaby, nie zwracając uwagi na awanturnika, ale była wściekła, bo po pierwsze zawsze kiedy oddaliła się od miasta, na dłużej niż jeden dzień, świrowała. Zamiast się cieszyć, że żar nie lał się z nieba na jej rozpaloną od upałów głowę, że piasek nie wbijał się w zęby i majtki, to ona była nieszczęśliwa, tak bardzo, że na przemian, to krzyczała, to płakała. Miasto ją zniewoliło, zakuło w kajdany i nie potrafiła się uwolnić. Po drugie, rozdarła swoje ulubione spodnie. Po trzecie przez cały tydzień próbowała odzyskać od tutejszego księcia swoją książkę a on nie chciał oddać i nie ukrywał, że nie ma zamiaru się z nią rozstać. Źle trafił to była jej własność a ona nie należała do ludzi, którzy odpuszczają i byle książe nie będzie jej okradał. Dopiero dzisiaj, gdy w napadzie szału przypomniała mu skąd pochodzi i że nigdy nie rozstaje się ze swymi sztyletami i trucizną, błyskawicznie przemyślał sprawę i oddał księgę jakby go paliła. Jakoś będzie musiała przeżyć, że już nie zaproszą jej do księcia na partyjkę, który to był nałogowym, nieuleczalnym hazardzistą. Po czwarte miała okres a to samo wystarczyło by miała ochotę zburzyć pół dzielnicy. A to wszystko razem do kupy to już była prawdziwa mieszanka wybuchowa.
W pierwszym odruchu chciała przywalić kłótnikowi księgą, ale przypomniała sobie ile trudu i nerwów kosztowało ja odzyskanie tego cennego dzieła. Z drugiej strony, nie chciała być kojarzona z powiedzeniem, że słowa zabijają. Gwałtownie zatrzymała rękę a to spowodowało, że rozluźniła palce i księga się otworzyła. Zaskoczona i wściekła, nie wiedziała, co zrobić, więc spojrzała na litery, udając, że właśnie to było jej zamiarem.
-Dychotomia myślowa- przeczytała i poczuła się jak prawdziwa wiedźma. Gdyby chciała znaleźć odpowiednie hasło, to zajęłoby to jej co najmniej kilka godzin. A tu czar mary i jest. Nie żeby tego szukała, bo by nie szukała, przecież, nawet nie wiedziała, że coś takiego jest. Nie rozumiała szybko przeczytanej definicji, ale z grubsza pasowało do tego co wykrzykiwał awanturnik
Mężczyzna zamarł, zupełnie tak jakby czas się zatrzymał, nawet nie mrugał powiekami, nie miała pewności, czy jeszcze oddycha. Wyglądał jak posąg, był nawet przystojny jak nie pluł i się nie darł jak szaleniec.

środa, 13 grudnia 2017

1. Ambiwalencja- strona zapłacona przez Ania7830









W tym mieście nauczyła się jednego, oczy trzeba mieć wokół głowy, nawet wtedy, gdy śpisz. Gdy mąż podaje ci kufel piwa, a przyjaciółka przynosi prezent. I wtedy, gdy w twoim łóżku przystojny młodzieniec, zaklina się, że kocha cię ponad wszystko. Szybko przyswoiła ten fakt, być może tylko, dlatego jeszcze żyła. Tutaj śmierć piła drinka w każdej karczmie, paliła skręta w każdym zaułku, liczyła pieniądze w każdym domu, kapała się w każdym rodzaju trucizn i przeglądała w każdym nożu. Jeśli poprosisz o ogień, masz niemal pewność, że śmierć odpali zapałkę.
Usłyszała przeciągły gwizd, znała ten dźwięk. Rudy, nieprzyzwoicie chudy ochroniarz wzywał trupołapów, z którymi miał jakiś podejrzany układ. Nie wnikała, dopóki skutecznie chronił jej tyłek, nie interesowało ją, co robi z ciałami niedoszłych zabójców.
Z jakiegoś powodu tamten mężczyzna przed sklepem z tanim jedwabiem przyciągnął jej uwagę, zwolniła, nagle przestało się jej tak śpieszyć. Nie stanowił zagrożenia, nie był na tyle atrakcyjny, by mu się przyglądać a mimo to poświęciła mu kilka spojrzeń, bo miał w sobie coś niepokojącego. Była wyczulona na szczegóły a w tym obrazku, coś ewidentnie nie pasowało a ona nie potrafiła dostrzec tego fałszu. Nie był sam, towarzyszyła mu piękna, młoda dziewczyna. Subtelny tatuaż na skroni, zdradzał, że dziewczyna była dziwką. I to taką lepszą, z porządnego burdelu. W tym mieście taki burdel, w zamian za słone opłaty dawał względne bezpieczeństwo. Tam śmierć na chwilę odpuszczała, zadawalała się podglądaniem pięknych, wyuzdanych, biegłych w swoim fachu kobiet. Klienci chętnie płacili za ciała kobiet i za szansę dotrwania poranka. Po kilku latach pracy w dobrym burdelu, dziewczyna była na tyle majętna, że nie mogła się odpędzić od adoratorów. Szanowała dziwki, bo jedynie one miały w tym przeklętym mieście jakieś zasady. Jedynie one dotrzymywały słowa, nie handlowały śmiercią, miały inny bardziej pożądany towar. Przeważnie. Z drugiej strony nie akceptowała sprzedaży ciała, nie wyobrażała sobie dotyku obleśnych, spoconych łap mężczyzn, którym się wydawało, że mogą wszystko, bo zapłacili, obleśnych żartów. Szanowała dziwki a jednocześnie się brzydziła ich wyborem, nie rozumiała zawodu, który sobie wybrały, albo wybrała im rodzina. W starej, oprawionej w złoconą kiedyś skórę książce, miała zbiór trudnych słów, takich jak ambiwalencja, schizofrenia i właśnie dziś patrząc na piękna dziwkę przypomniała sobie te niepotrzebne, dziwne słowa. Chyba się starzała, bo zaczynał myśleć o bzdurach, traciła instynkt a to było jak zaproszenie śmierci do tańca. I nagle zrozumiała, że tamten mężczyzna miał niebywałego pecha, ta dziwka z jakiegoś powodu przyjęła na niego zlecenie. Nie dla pieniędzy, bo dobry burdel lepiej płacił niż ci, którzy kupowali śmierć. Przyjęcie zlecenia oznaczało, właściciel burdelu wypali jej tatuaż, szpecąc twarz, wywali na ulicę. Wiedziała, co to znaczy, dziwka zakochała się do szaleństwa i to w kimś, kto obiecał jej niemożliwe, a to wszystko za małą przysługę, miała tylko zabić. Ta młoda, piękna dziewczyna jeszcze o tym nie wiedziała, ale śmierć już układała fałdy jej eleganckiej, kremowej, jedwabnej spódnicy a ukochany nie zada sobie trudu i nie położy nawet wiechcia zwiędłych kwiatów na grobie. Mężczyzna szeptając do ucha dziwki, wyczuwając zainteresowanie swoja osobą, spojrzał i w ciągu jednej sekundy dostrzegł na jej twarzy prawdę. Nie, nie chciała go ostrzec, tutaj się nikogo nie ostrzega. Tutaj śmierć jest naturalną konsekwencją, po prostu często kogoś dopada, każdego dopadnie, więc, po co się wysilać. Wiedziała, że jej twarz nie wyrażała emocji, ale tamten obcy mężczyzna wyczytał z jej oczu, jaki mu jest pisany los, dojrzał zdradę dziwki. Z niedbałą nonszalancją odskoczył od dziewczyny akurat wtedy, gdy jej sztylet dzielił centymetr od jego tętnicy szyjnej. Metal zalśnił, odbijając złote promienia słońca, niedoszła zabójczyni zawahała się a potem uśmiechając się niewinnie, schowała sztylet w fałdach kieszeni i odeszła jakby nic się nie stało. Mężczyzna lewą dłonią docisnął biały kapelusz i zrobił krok w jej stronę. Wtedy zrozumiała, co się nie zgadzało. Buty, tylko ona nosiła tutaj takie buty.

0. Początek, jeśli chcecie wiedzieć, co może się wydarzyć na następnych stronach, to wiecie, co należy zrobić!




                       



          Przyciskała go kolanem do brudnych kocich łbów, którymi wybrukowana była ulica przed jej składem, czubek noża niepewnie opierał się na ogorzałej od słońca skórze, pod którą pulsowała tętnica. Czuła się upokorzona, tak jak nigdy w życiu. Chciała go przepędzić, chciała, by się od niej w końcu oczepił. Łaził za nią od miesięcy, jak napalony kocur. Doprowadzało ją to do szewskiej pasji. Kretyn nie rozumiał, że nie znaczy, nie. Nie chciała go za kochanka, nie był warty grzechu i brakowało mu jedynek. A on nie patrząc na nią wyszeptał, że ma zlecenie.  Idiotka z niej, myślała, że jak zwykle chce ją zaciągnąć do łóżka a on przyszedł ją zabić. Co za popieprzona, niezręczna sytuacja. Czuła się tak podle, że nie wiedziała, co zrobić. Piasek, którego tak nienawidziła gryzł w gardle, obcierał mokre od potu uda. Jedwabne majtki przykleiły się do pośladków, boleśnie obcierając. Pot spływał jej wzdłuż kręgosłupa całkiem wartką strużką, nieprzyjemnie łaskocząc, nie miała wolnej ręki, by się podrapać, by, choć na chwilę poczuć ulgę. Nienawidziła piasku, potu, ukropu, który lał się z nieba każdego dnia, wszechobecnego smrodu. Nienawidziła tego miasta i tego kretyna, który sprawił, że czuła się tak podle, że wyszła na idiotkę.  Wiedziała, że powinna go zabić, jedno cięcie i po sprawie. Wziął na nią zlecenie, więc skąd te cholerne opory? Jednak miasto, w którym morderstwa zdarzały się kilka razy częściej niż narodziny, nie ukształtowało jej jeszcze na swoje podobieństwo. Nie była taka twarda jak zwykła o sobie myśleć.
-Spieprzaj- warknęła podnosząc nóż i kolano na tyle, by mógł się wyczołgać.
A potem spojrzała na nieco zdezorientowanych trupołapów, co opierając się o drewniany wózek, czekali na wynik starcia. Gdy ktoś taki jak ten łachudra, którego przed chwilą przyciskała kolanem, przyjmuje zlecenie, trup jest kwestią czasu i to raczej krótkiego czasu 



Dalszy ciąg tej historii zależy od Was moi kochani :) Czekam na wyzwania :)


 Zdjęcie- Kati Tomas.