Dni mają swoje nazwy i kolejność, tak jest lepiej. Dla wszystkich.
Ład i porządek to nie tylko poukładane róże w czystym wazonie i wyprasowane firanki. To blokada z drutu kolczastego, by chaos w ciężkich, podbitych gwoździami butach nie deptał nam po twarzach. W każdym razie niezbyt często.
Robert był młody, wysoki, niegłupi to wystarczało, by odczuwał zadowolenie z życia. Miał też spore szanse na szczęście, takie przez duże S lub jego substytut w bardzo niedalekiej przyszłości. Lekko szelmowski uśmieszek nie schodził mu z ust nawet wtedy, gdy z nieba wprost na jego głowę, niczym kaskady wodospadu, spływały strumienie lodowatego deszczu. Był niepoprawnym optymistą, ale czy to grzech? Lubił te swoje różowe okulary, dzięki, którym przyszłość jawiła się mu prostą, świetlistą ścieżką wykładaną specjalnie dla niego puszystym, czerwonym dywanem.
Nagromadzona przez lata wiedza zaprocentowała i tak jak to sobie zaplanował bez większego trudu dostał się na wymarzone studia. Nie miał planu awaryjnego, wierzył, że jest na właściwej drodze, nie spędzała mu też snu z powiek świadomość, że wybrany kierunek cieszył się wielkim powodzeniem. Miało to pewnie wiele wspólnego z przewidywanymi zarobkami absolwentów i pewną posadą w wyuczonym zawodzie. O jedno miejsce na liście walczyło aż dwudziestu kandydatów, ale przecież to nie był problem, jego ścieżka życia wyścielana jest puszystym dywanem.
Wieczorami dla młodzieńczego kaprysu, bo na pewno nie ze względów ekonomicznych, dorabiał w ulubionej bibliotece. Największym atutem tej pracy były częste odwiedziny anioła o niebiańsko zgrabnych nogach i długich blond lokach.
Skrzydeł nie miała, to nie ten typ aniołów.
Oczy błękitne niczym skrawki nieba delikatnie nakrapiane miodowym pyłkiem osadzone w lekko trójkątnej twarzy miała takie nieobecne, zamyślone. Tajemnicze.
Najpiękniejsza z bram. Nie do raju, lecz do ogrodu miłości.
Stawała przed półkami pełnymi książek zadzierała brodę a delikatne skrzydełka nozdrzy ledwo dostrzegalnie falowały. Delektowała się zapachem papieru farby i nie wiadomo, czego jeszcze, zupełnie nie zwracając uwagi na innych ludzi. Dostatecznie nasycenie zmysłów oznajmiała bibliotekarzowi tupaniem lewym obcasem o biały, zimny marmur podłogi. Zawsze ten sam rytm i zawsze lewa noga. Uwielbiał patrzeć wtedy na jej łydkę, była fascynująca, podniecająca. Esencja piękna. Ideał.
Zadawała wiele pytań. Czasami naprawdę trudnych. Mówiła powoli, ważąc każde słowo. Nigdy się nie śpieszyła, nie gnała do ważnych spraw i kolorowego świata. Była taka nierealna, inna. Fascynująca. Była spełnieniem niewyśnionych snów i niewypowiedzianych marzeń.
Robert cechował się ponadprzeciętną spostrzegawczością i umiejętnością wyciągania prawidłowych wniosków, jednak bliskość blondwłosego anioła z biblioteki drastycznie zaniżała mu średnią, można nawet powiedzieć, że niepokojąco niebezpiecznie zbliżała się w okolice zera. Burza hormonów zniekształcała obraz rzeczywistości i jeszcze to pożądanie, które niczym ropiejący cierń w pięcie, przysparzało mu niewyobrażalnego cierpienia. Tak bardzo pragnął ciała blondwłosej czytelniczki, że aż się bał, że marzenie może się któregoś dnia ziścić. Pewnie z tego strachu i z nieprzyzwoitych snów, które mieszały mu się z jawą, długo trwało zanim zrozumiał, co tak naprawdę się wokół niego dzieje.
Anioły nie spoglądają z zainteresowaniem przyprószonym miodowym pyłkiem błękitem swych tęczówek na takich jak on, nie wiedzieć, czemu wziął to za pewnik.
To nie ta bajka. Nie jego bajka, choć akurat sny miały za nic to proste stwierdzenie faktu.
Oczywiście nic mu nie brakowało, zazwyczaj podobał się dziewczynom, nawet tym najładniejszym, najbardziej pożądanym przez jego nabuzowanych hormonami, pryszczatym kumplom, ale ta była wyjątkowa. Bogini, którą stawia się na piedestale i wielbi do utraty tchu, ale z daleka.
Nie bezcześcisz takiej nachalnym dotykiem, czy słowem.
Tak myślał. W to wierzył, tą świadomością ranił się częściej niż powinien.
W końcu nadeszła taka godzina, że los dał mu znak tak subtelny jak uderzenie łopatą prosto w twarz, jak bolesne zderzenie ze ścianą, i wtedy zrozumiał, że fascynacja, choć może nie używajmy słów na wyrost, raczej zainteresowanie jest obustronne.
Anioł uwięziony w doskonałym ciele z najpiękniejszymi łydkami pod czerwonym księżycem, zaszczycił go swoją uwagą.
Niesiony natchnieniem złapałby szalejący orkan w dłonie, gdyby tylko trzeba było. Zdeptał słońce, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Może to i szkoda, bo kilka słów, które z siebie wydusił, by popłynęły w jej kierunku kosztowały go o wiele więcej wysiłku i samozaparcia. Siniejąc to płonąc ognistą czerwienią, zapominając przy okazji wykutego na pamięć tekstu zaproponował bogini w zielonych sandałkach na obcasie, wyjście do pobliskiej herbaciarni.
Trwało dłużej niż wieczność, dłużej niż formowanie się kosmosu zanim zrozumiał, że się zgodziła. Nie przepędziła na koniec świata, nie wyśmiała. Nie strzeliła w twarz za profanację jej świetlistej osoby, to był cud. Jakby tych cudów było mało, nie tylko się zgodziła z nim wyjść na herbatę, ale na dodatek obdarzyła go najpiękniejszym z uśmiechów świata. Dla takiego uśmiechu mógłby... mógłby zrobić dosłownie wszystko.
To było trzęsienie świata ze specjalną dedykacją dla Roberta. Upajał się chwilą, niczym zakazanym trunkiem. Pierwszy raz w życiu ogarnęła go euforia. Ona była aniołem, ale to on miał w tej chwili skrzydła. Unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Był tego niemal pewien. I co z tego, że to nie możliwe?
Spacer w chmurach nie trwał długo i trzeba za niego płacić. Szybko, dużo i niekoniecznie tyle ile był wart. Pewien poziom uniesienia karany jest z urzędu.
Rzeczywistość brutalnie upomniała się o Roberta i to zanim zdążył rozsmakować się w prawdziwym smaku szczęścia, zanim poznał, co to rozkosz.
Katastrofa. Koniec świata. Zmiana i to zanim zdążył zapłacić za herbatę w towarzystwie blond anioła.
Pociągowy, człowiek, który dosłownie na swoich ramionach trzymał cały świat, doszedł do kresu swej wytrzymałości.
Właśnie w tej chwili, gdy jak zahipnotyzowany spijał z ust, które mogą zauroczyć nawet kamienny posąg, słowa, które miały moc większą niż huragan, zabrakło opiekuna. Zabrakło przewodnika. Zabrakło tego, który całej społeczności dawał szansę na przeżycie.
Właśnie teraz, gdy na pięć minut zatopił się w zapowiedzi rajskich doznań. W najczarniejszych snach nie spodziewał się takiego nieszczęścia. Nic nie zapowiadało katastrofy.
Kilka najbliższych godzin miało przesądzić o przetrwaniu wszystkich i wszystkiego, co znał. Tylko tyle mieli czasu, by znaleźć następcę Pociągowego. Tylko tyle czasu, by przeżyć.
Panika wraz z tłumem wypłynęła na ulice a jej brat Chaos dotykał, popychał ludzi w różnych kierunkach, ciesząc się przy tym jak dziecko.
Każdy obywatel, który skończył 18 lat miał obowiązek stawić się na testy w swoim miejscu zamieszkania. Natychmiast. Nic nie było ważniejsze i nic nie mogło być usprawiedliwieniem opieszałości.
Miesiąc temu zaniepokojony, ale też zaintrygowany Robert przyglądałby się z boku pędzącym, szarpanym przez bezlitosny chaos ludziom. Miesiąc to tak mało, ale i tak dużo.
Herbaciarnia, w której planował jeszcze parę godzin wielbić tę, która była piękniejsza niż sny, wymknęła mu się z rąk niczym śliska ryba. To nie tak miało być. Nie tego pragnął. To była jawna niesprawiedliwość, że coś takiego go spotkało.
Jak miał przetrwać najbliższe godziny, przecież uschnie z tęsknoty i niepewności, czy ona będzie chciała go jeszcze znać, czy nie uzna tego alarmu za zły omen?. Nie miał jednak wyjścia rozdrażniony, nieobecny duchem z niechęcią podał się rytmowi ulicy, niesiony ludzką rzeką dotarł do swojego punktu zbornego. Nie zastanawiał się nad tym, co przyniosą następne godziny jego myśli całkowicie zaprzątała najpiękniejsza z kobiet ta, która stukała obcasikiem zielonych szpilek idąc do swojego punktu, by przejść testy.
Z lekcji historii wiedział, że zwykle kandydatów na objęcie tego nietypowego stanowiska było dwóch, czasem nawet trafił się trzeci. Następny etap polegał na tym, że ci, którzy mieli zadatki na bohatera między sobą wybierali tego jedynego, właściwego. Najlepszego. Prawdziwego Pociągowego.
Każdy mężczyzna w jego świecie marzył, by nim zostać. Każdy z wyjątkiem Roberta no i może kilka kobiet nie wyobrażało sobie takiego wyniesienia i zaszczytu.
Robert uważał się za nudnego i przewidywalnego człowieka, zwyczajnie planował skończyć studia i pracować w nudnym, ale solidnym laboratorium. Tego właśnie oczekiwał i chciał od życia. Żadnych ekstrawagancji. W jego planie na przyszłość oczywiście najważniejsza była miłość. Wielka, uskrzydlająca, a ją mogła mu dać tylko jedna kobieta, którą udało mu się już znaleźć. Bogini, której łydka żyła własnym życiem, uwielbiał wystukiwany przez nią rytm. To był rytm szczęśliwej przyszłości. Jego przyszłości.
Zdarzyło się kiedyś w innym miejscu, że w całej społeczności nie znaleziono odpowiedniego kandydata na Pociągowego. Wśród tysięcy mężczyzn i kobiet nie było ani jednej osoby, która spełniałby kryteria wymagane do objęcia stanowiska. Ten pechowy świat wymierał w zastraszającym tempie, wystarczyło zaledwie kilka dni by stał się historią, a ci nieliczni, co mieli pecha przeżyć, zwariowali i błąkali się pomiędzy ostrymi jak noże trawami, niczym dzikie zwierzęta, ale i to nie trwało długo.
W glebie planety było coś bardzo zdradliwego, coś, co niszczyło i błyskawicznie wyjałowiało umysły ludzi. W trawie czaiła się śmierć.