wtorek, 14 stycznia 2020

Pociągowy


        




Dni mają swoje nazwy i kolejność, tak jest lepiej. Dla wszystkich.

Ład i porządek to nie tylko poukładane róże w czystym wazonie i wyprasowane firanki. To blokada z drutu kolczastego, by chaos w ciężkich, podbitych gwoździami butach nie deptał nam po twarzach. W każdym razie niezbyt często.

Robert był młody, wysoki, niegłupi to wystarczało, by odczuwał zadowolenie z życia. Miał też spore szanse na szczęście, takie przez duże S lub jego substytut w bardzo niedalekiej przyszłości. Lekko szelmowski uśmieszek nie schodził mu z ust nawet wtedy, gdy z nieba wprost na jego głowę, niczym kaskady wodospadu, spływały strumienie lodowatego deszczu. Był niepoprawnym optymistą, ale czy to grzech? Lubił te swoje różowe okulary, dzięki, którym przyszłość jawiła się mu prostą, świetlistą ścieżką wykładaną specjalnie dla niego puszystym, czerwonym dywanem.

Nagromadzona przez lata wiedza zaprocentowała i tak jak to sobie zaplanował bez większego trudu dostał się na wymarzone studia. Nie miał planu awaryjnego, wierzył, że jest na właściwej drodze, nie spędzała mu też snu z powiek świadomość, że wybrany kierunek cieszył się wielkim powodzeniem. Miało to pewnie wiele wspólnego z przewidywanymi zarobkami absolwentów i pewną posadą w wyuczonym zawodzie. O jedno miejsce na liście walczyło aż dwudziestu kandydatów, ale przecież to nie był problem, jego ścieżka życia wyścielana jest puszystym dywanem.

Wieczorami dla młodzieńczego kaprysu, bo na pewno nie ze względów ekonomicznych, dorabiał w ulubionej bibliotece. Największym atutem tej pracy były częste odwiedziny anioła o niebiańsko zgrabnych nogach i długich blond lokach.

Skrzydeł nie miała, to nie ten typ aniołów.

Oczy błękitne niczym skrawki nieba delikatnie nakrapiane miodowym pyłkiem osadzone w lekko trójkątnej twarzy miała takie nieobecne, zamyślone. Tajemnicze.

Najpiękniejsza z bram. Nie do raju, lecz do ogrodu miłości.

Stawała przed półkami pełnymi książek zadzierała brodę a delikatne skrzydełka nozdrzy ledwo dostrzegalnie falowały. Delektowała się zapachem papieru farby i nie wiadomo, czego jeszcze, zupełnie nie zwracając uwagi na innych ludzi. Dostatecznie nasycenie zmysłów oznajmiała bibliotekarzowi tupaniem lewym obcasem o biały, zimny marmur podłogi. Zawsze ten sam rytm i zawsze lewa noga. Uwielbiał patrzeć wtedy na jej łydkę, była fascynująca, podniecająca. Esencja piękna. Ideał.

Zadawała wiele pytań. Czasami naprawdę trudnych. Mówiła powoli, ważąc każde słowo. Nigdy się nie śpieszyła, nie gnała do ważnych spraw i kolorowego świata. Była taka nierealna, inna. Fascynująca. Była spełnieniem niewyśnionych snów i niewypowiedzianych marzeń.

Robert cechował się ponadprzeciętną spostrzegawczością i umiejętnością wyciągania prawidłowych wniosków, jednak bliskość blondwłosego anioła z biblioteki drastycznie zaniżała mu średnią, można nawet powiedzieć, że niepokojąco niebezpiecznie zbliżała się w okolice zera. Burza hormonów zniekształcała obraz rzeczywistości i jeszcze to pożądanie, które niczym ropiejący cierń w pięcie, przysparzało mu niewyobrażalnego cierpienia. Tak bardzo pragnął ciała blondwłosej czytelniczki, że aż się bał, że marzenie może się któregoś dnia ziścić. Pewnie z tego strachu i z nieprzyzwoitych snów, które mieszały mu się z jawą, długo trwało zanim zrozumiał, co tak naprawdę się wokół niego dzieje.

Anioły nie spoglądają z zainteresowaniem przyprószonym miodowym pyłkiem błękitem swych tęczówek na takich jak on, nie wiedzieć, czemu wziął to za pewnik.

To nie ta bajka. Nie jego bajka, choć akurat sny miały za nic to proste stwierdzenie faktu.

Oczywiście nic mu nie brakowało, zazwyczaj podobał się dziewczynom, nawet tym najładniejszym, najbardziej pożądanym przez jego nabuzowanych hormonami, pryszczatym kumplom, ale ta była wyjątkowa. Bogini, którą stawia się na piedestale i wielbi do utraty tchu, ale z daleka.

Nie bezcześcisz takiej nachalnym dotykiem, czy słowem.

Tak myślał. W to wierzył, tą świadomością ranił się częściej niż powinien.

W końcu nadeszła taka godzina, że los dał mu znak tak subtelny jak uderzenie łopatą prosto w twarz, jak bolesne zderzenie ze ścianą, i wtedy zrozumiał, że fascynacja, choć może nie używajmy słów na wyrost, raczej zainteresowanie jest obustronne.

Anioł uwięziony w doskonałym ciele z najpiękniejszymi łydkami pod czerwonym księżycem, zaszczycił go swoją uwagą.

Niesiony natchnieniem złapałby szalejący orkan w dłonie, gdyby tylko trzeba było. Zdeptał słońce, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Może to i szkoda, bo kilka słów, które z siebie wydusił, by popłynęły w jej kierunku kosztowały go o wiele więcej wysiłku i samozaparcia. Siniejąc to płonąc ognistą czerwienią, zapominając przy okazji wykutego na pamięć tekstu zaproponował bogini w zielonych sandałkach na obcasie, wyjście do pobliskiej herbaciarni.

Trwało dłużej niż wieczność, dłużej niż formowanie się kosmosu zanim zrozumiał, że się zgodziła. Nie przepędziła na koniec świata, nie wyśmiała. Nie strzeliła w twarz za profanację jej świetlistej osoby, to był cud. Jakby tych cudów było mało, nie tylko się zgodziła z nim wyjść na herbatę, ale na dodatek obdarzyła go najpiękniejszym z uśmiechów świata. Dla takiego uśmiechu mógłby... mógłby zrobić dosłownie wszystko.

To było trzęsienie świata ze specjalną dedykacją dla Roberta. Upajał się chwilą, niczym zakazanym trunkiem. Pierwszy raz w życiu ogarnęła go euforia. Ona była aniołem, ale to on miał w tej chwili skrzydła. Unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Był tego niemal pewien. I co z tego, że to nie możliwe?

Spacer w chmurach nie trwał długo i trzeba za niego płacić. Szybko, dużo i niekoniecznie tyle ile był wart. Pewien poziom uniesienia karany jest z urzędu.



Rzeczywistość brutalnie upomniała się o Roberta i to zanim zdążył rozsmakować się w prawdziwym smaku szczęścia, zanim poznał, co to rozkosz.

Katastrofa. Koniec świata. Zmiana i to zanim zdążył zapłacić za herbatę w towarzystwie blond anioła.

Pociągowy, człowiek, który dosłownie na swoich ramionach trzymał cały świat, doszedł do kresu swej wytrzymałości.

Właśnie w tej chwili, gdy jak zahipnotyzowany spijał z ust, które mogą zauroczyć nawet kamienny posąg, słowa, które miały moc większą niż huragan, zabrakło opiekuna. Zabrakło przewodnika. Zabrakło tego, który całej społeczności dawał szansę na przeżycie.

Właśnie teraz, gdy na pięć minut zatopił się w zapowiedzi rajskich doznań. W najczarniejszych snach nie spodziewał się takiego nieszczęścia. Nic nie zapowiadało katastrofy.

Kilka najbliższych godzin miało przesądzić o przetrwaniu wszystkich i wszystkiego, co znał. Tylko tyle mieli czasu, by znaleźć następcę Pociągowego. Tylko tyle czasu, by przeżyć.

Panika wraz z tłumem wypłynęła na ulice a jej brat Chaos dotykał, popychał ludzi w różnych kierunkach, ciesząc się przy tym jak dziecko.

Każdy obywatel, który skończył 18 lat miał obowiązek stawić się na testy w swoim miejscu zamieszkania. Natychmiast. Nic nie było ważniejsze i nic nie mogło być usprawiedliwieniem opieszałości.

Miesiąc temu zaniepokojony, ale też zaintrygowany Robert przyglądałby się z boku pędzącym, szarpanym przez bezlitosny chaos ludziom. Miesiąc to tak mało, ale i tak dużo.

Herbaciarnia, w której planował jeszcze parę godzin wielbić tę, która była piękniejsza niż sny, wymknęła mu się z rąk niczym śliska ryba. To nie tak miało być. Nie tego pragnął. To była jawna niesprawiedliwość, że coś takiego go spotkało.

Jak miał przetrwać najbliższe godziny, przecież uschnie z tęsknoty i niepewności, czy ona będzie chciała go jeszcze znać, czy nie uzna tego alarmu za zły omen?. Nie miał jednak wyjścia rozdrażniony, nieobecny duchem z niechęcią podał się rytmowi ulicy, niesiony ludzką rzeką dotarł do swojego punktu zbornego. Nie zastanawiał się nad tym, co przyniosą następne godziny jego myśli całkowicie zaprzątała najpiękniejsza z kobiet ta, która stukała obcasikiem zielonych szpilek idąc do swojego punktu, by przejść testy.

Z lekcji historii wiedział, że zwykle kandydatów na objęcie tego nietypowego stanowiska było dwóch, czasem nawet trafił się trzeci. Następny etap polegał na tym, że ci, którzy mieli zadatki na bohatera między sobą wybierali tego jedynego, właściwego. Najlepszego. Prawdziwego Pociągowego.

Każdy mężczyzna w jego świecie marzył, by nim zostać. Każdy z wyjątkiem Roberta no i może kilka kobiet nie wyobrażało sobie takiego wyniesienia i zaszczytu.

Robert uważał się za nudnego i przewidywalnego człowieka, zwyczajnie planował skończyć studia i pracować w nudnym, ale solidnym laboratorium. Tego właśnie oczekiwał i chciał od życia. Żadnych ekstrawagancji. W jego planie na przyszłość oczywiście najważniejsza była miłość. Wielka, uskrzydlająca, a ją mogła mu dać tylko jedna kobieta, którą udało mu się już znaleźć. Bogini, której łydka żyła własnym życiem, uwielbiał wystukiwany przez nią rytm. To był rytm szczęśliwej przyszłości. Jego przyszłości.

Zdarzyło się kiedyś w innym miejscu, że w całej społeczności nie znaleziono odpowiedniego kandydata na Pociągowego. Wśród tysięcy mężczyzn i kobiet nie było ani jednej osoby, która spełniałby kryteria wymagane do objęcia stanowiska. Ten pechowy świat wymierał w zastraszającym tempie, wystarczyło zaledwie kilka dni by stał się historią, a ci nieliczni, co mieli pecha przeżyć, zwariowali i błąkali się pomiędzy ostrymi jak noże trawami, niczym dzikie zwierzęta, ale i to nie trwało długo.

W glebie planety było coś bardzo zdradliwego, coś, co niszczyło i błyskawicznie wyjałowiało umysły ludzi. W trawie czaiła się śmierć.

piątek, 18 stycznia 2019

Nimfa. Strona 31



Leontyna ani Franciszka nie wyglądały na specjalne zmęczone, owszem było widać, że przez ostatnie godziny nie leżały plackiem przed telewizorem, ale dla nich powrót na pewno nie stanowił problemu. Po ich postawie widać było, że na prawdę kochały góry i często fundowały sobie długie wycieczki. Dziewczyny wcale nie potrzebowały zachęty ze strony babci, by się katować i męczyć. To ona, Afrodyta była wyrodkiem i do tego strasznie leniwym. W tej chwili zazdrościła siostrom z całego serca kondycji i dobrego samopoczucia, ona sama czuła się tak jakby przejechał po niej walec i wrócił, jeszcze raz ją przejechał i jeszcze raz i jeszcze raz.
-Tam dolina głupie, wieje mało- Babcia wskazała guzowatym palcem w dół, zupełnie ignorując pytanie wnuczki o zębatego jegomościa.
Afrodyta, choć zazwyczaj tego nie robiła zaklęła brzydko pod nosem, była tak zmęczona, że nie miała sił wstać, a wskazane przez babcię miejsce było tak daleko, prawie na końcu świata. Spojrzała jeszcze raz i teraz była pewna, że ta dolina jest dla niej dziś nieosiągalna. Miała wrażenie jakby babcia właśnie zaproponowała jej wycieczkę na księżyc, skala trudności i prawdopodobieństwa powodzenie ta sama. Ta dolina to inna galaktyka. Nie da rady, to zwyczajnie niemożliwe. Jedyna możliwość pokonania tej trasy jest taka, że usiądzie na plecak i zjedzie na nim ścieżką w dół. Co prawda ze względu na położenie szlaku, nachylenie i wystające kamienie takiego zjazdu mogłaby nie przeżyć w jednym kawałku, dlatego postanowiła, że poczeka tutaj gdzie jej dobrze. Prześpi się odpocznie, pomyśli. Zabiorą ją jak będą jutro wracać.
- Wydziwia i po co? Nie wydziwia, dać to nic jej nie da–Babcia znowu czytała w głowie dziewczyny, a może nawet nie musiała, bo przecież Afrodyta sama wiedziała, że wygląda jak kupka nieszczęścia.
-Nie dam rady.- Jęknęła - Znęcasz się nade mną, umrę tu.- Nawet nie potrafiła porządnie zaprotestować, głos jej drżał, a ona resztkami sił próbowała zapanować nad sobą, by się nie rozryczeć i całkowicie nie rozkleić. To wszystko nie było w porządku, nikt nie miał prawa zmuszać jej do takiego wysiłku. Nawet babcia. Ogólnie wcale nie wydziwiała po prostu to był kres jej wytrzymałości. I tak dała z siebie więcej niż powinna, niż przypuszczała, że może.
-Akurat.
To wszystko, na co było stać babcię? Nie było przemowy, że jeśli Afrodyta chce to może zdobywać najwyższe, niedostępne dla innych szczyty? Choć akurat w tym przypadku raczej chodziło o to, że może z zejść z gór w dolinę. Nie zmobilizowała wnuczki, nie zachęciła, nie zamachała nawet marchewką przed nosem. Nawet małej nędznej nagrody nie obiecała, słabiutko. Samo –akurat- to raczej marna mobilizacja, a jednak jakby na przekór wszystkiemu Afrodyta wstała. Nie żeby komuś, czy choćby sobie samej coś udowodnić, do pionu zwyczajnie podniosła ją złość. Mięśnie bez porozumienia z mózgiem, dokonały przemiany w obijające się o siebie nawzajem, nawet przy najmniejszym ruchu, kamienie. Bolało nawet przy oddychaniu. Stojąc bała się mrugnąć powieką. W tym momencie bardzo, ale to bardzo nie lubiła swoich sióstr, które zarzuciły plecaki na plecy i niecierpliwie przebierały nogami, by iść dalej.
-Plecak odda głupia. Sama zadbam, złamać by mógł, a ciasto czekoladowe zjadła, szkoda by było- I nie czekając na reakcję Afrodyty, babcia bez żadnego wysiłku zarzuciła sobie drugi plecak na grzbiet. Malutka babunia objuczona dwoma ogromnymi plecakami niczym osioł, czy muł ruszyła żwawo do przodu, brakowało tylko śpiewu na ustach i radosnych podskoków. W sumie Afrodytę nawet teraz, gdy była tak bardzo zmęczona zainteresowało, jaką piosenkę wybrałaby dziwna babcia w berecie. Rytmy z Jamajki?

Pozory. To wszystko to tylko pozory, które mamią, zwiodą, oszukają zmysły. To jest niesprawiedliwe, Afrodyta jest zbyt młoda i niedoświadczona by analizować wszystko, co zobaczy, szukać w każdym z ludzi fałszu czy kłamstwa. Ciągle wypatrywać drugiego dna. Już od początku tej rozgrywki stała na przegranej pozycji. Białe powinno być białym, a czarne czarnym tak, by można było w spokoju cieszyć się życiem, bo od tego ciągłego myślenie bolała ją głowa. Musiała zrobić coś, co na chwilę oderwie myśli od bólu, który skutecznie paraliżował ciało, inaczej zwariuje. Mogłaby zagadnąć siostry tyle, że te gnały jak na złamanie karku, tak jakby im ktoś za to płacił, zostawiając ją daleko w tyle. Rozmowa byłaby wskazana, ale nie miała się, do kogo odezwać, więc zaczęła się rozglądać, by zająć czymś swoją uwagę. Niebo nad ich głowami było nienaturalnie niebieskie, a rzadkie kępki kosodrzewiny zbyt soczyste tak jak na zbyt podrasowanej w programie graficznym fotografii. Skały i kamienie, gdy im się przyjrzała dokładniej, też nie wyglądały tak zupełnie zwyczajnie. Po kilku minutach zaczęła dostrzegać ukryte w kamieniu kształty. Na przykład tam niżej niedźwiedź zupełnie jak prawdziwy, z łapami uniesionymi wysoko atakował niewidzialnego przeciwnika. Przyjrzała się dokładniej i z niepokojem stwierdziła, ze a nie ten kamień przed niedźwiedziem, wyglądał zupełnie tak jak człowiek leżący na plecach, bezradnie zasłaniający się rękami przed atakiem. Kawałeczek dalej przy ognisku siedzieli nieświadomych tragicznej walki człowieka ze zwierzęciem rozbawieni ludzie, wyraźnie odznaczało się dziecko, dziewczynka z włosami splecionymi w dwa warkoczyki. Nie były to idealne kształty, czy właściwe proporcje, wyglądało to raczej na dzieło szalonego artysty, który szukał nowej formy wyrazu. Życie zalane warstwą kamienia, ale nie tak jak w Pompejach, gdzie po wybuchu wulkanu zapanowała śmierć. Tu jak pod warstwą kamiennego lukru dalej istniało życie ludzie jedni, bawili się, walczyli. Z drugiej jednak strony, dlaczego nie? Dlaczego coś, czego nie rozumie nie mogło istnieć, żyć? Czy znała odpowiedzi na wszystkie pytanie? Nie. A odkąd poznała babcię wszystko straciło sens i nie było już pewników i łatwych rozwiązań. Poczuła jak wraca jej spokój, a wtedy jak to zwykle bywa ukuła ją boleśnie nowa, natarczywa myśl. Co może się stać, gdy cienka warstwa kamienia pęknie wypuszczając na wolność to, co tak skrupulatnie ukrywała? Czy będzie wtedy bezpieczna? Może wielki niedźwiedź zostawi swoją ofiarę i pobiegnie za nią? Może ludzie, którzy siedzą przy ognisku nie akceptują intruzów na swoim terenie? Przy jednym z mężczyzn zauważyła łuk, czy mogła zginąć w tym świecie zraniona strzałą? Nie miała pojęcia. Babcia i siostry nie oglądając się na Afrodytę parły do przodu, do wyznaczonego celu. Zlekceważyły jej słabość, brak chęci i motywacji, została mocno w tyle, samotna i słaba. Zapominając, a raczej nie myśląc o bólu i ograniczeniach skatowanego wysiłkiem ciała ruszyła do przodu byle je tylko dogonić, już nie była ciekawa, co skała może ukrywać w swym wnętrzu. Strach to potężne paliwo, dodał jej skrzydeł. Sycząc z bólu, przebierała nogami najszybciej jak tylko mogła, a mimo to dystans między nią, a siostrami wcale się nie zmniejszał. Pokonując ciało i materię, czuła na plecach niczym małe, ślizgające się pijawki, zaciekawione spojrzenia, a może była po prostu przewrażliwiona? Może to tylko zmęczenie? Tak na wszelki wypadek nie oglądała się za siebie i tak nie zobaczyłaby nic więcej niż dziwnie uformowane kamienie, albo zobaczyłaby coś, czego widzieć nie powinna. Wolała wierzyć, że przemawia przez nią zwykła paranoja i strach, niż, że ktoś pod tym kamiennym sosem rzeczywiście tam jest. Babcia i tym razem miała rację, mogła dojść o własnych siłach do doliny i to przeżyć. Nieprawdopodobne, ale prawdziwe. Gdyby ktoś wcześniej jej powiedział, że przejdzie taki kawał drogi o własnych siłach i to w jeden dzień, wyśmiałaby go. Dotarła do mety a tam Leontyna z Franciszką rozłożyły już na miękkim, prostym dywanie traw czerwony namiot, a babcia gotowała w czarnym kotle na wielkim ognisku zupę, rozkosznie zapachniało gulaszem. Kto o zdrowych zmysłach nosi w plecaku taki gar? Nikt, ale babcia nie była normalna.

poniedziałek, 5 listopada 2018

Nimfa. Strona 30.



Szła powoli, a raczej wlokła się ciągnąc nogę za nogą, bezgłośnie modląc się żeby, to głupie maszerowanie w końcu się skończyło. Kto możne lubić takie męczarnie? Masochista? Jak można z własnej nieprzymuszonej woli, w taki sposób spędzać czas? Babcia i siostry to jednak są trochę walnięte w głowę, nawet nie trochę a bardzo, chore masochistki. Ona była inna, a tamte zawzięcie udawały, że tego nie zauważają. Już nie wiedziała, co ją bardziej wkurza, to, że świetnie się bawią, czy to, że jej cierpienie było im całkowicie obojętne. Była tak zmaltretowana tą wycieczką, że nie miała siły nawet myśleć nad tym jak się zemści, a to by jej na pewno pomogło. Góry i cały świat w tym momencie kończyły się dla niej, na miarę równie położonych kamieniach, które składały się na tę piekielną ścieżkę tortur. Tylko one były jeszcze w miarę istotne. Gdy w końcu babcia ogłosiła przerwę w marszu, zwaliła się na koc niczym worek kamieni i nie reagowała na próby kontaktu. Było jej już wszystko jedno, mogły ją nawet tutaj zostawić i iść dalej, było jej to zupełnie obojętne. Dobrze ponad godzinę nie było takiej siły, która potrafiłaby zmusić Afrodytę do jakiejkolwiek reakcji, po prostu leżała bezmyślnie i nieruchomo na kocyku, który jako jedyny był dla niej miły i nie kazał iść. Nic na tym świecie nie miało znaczenia, aż do momentu, gdy babcia wbiła jej palucha między żebra, zabolało jakby przebiła ciało na wylot. Obolała mamrocąc pod nosem, usiadła tylko, dlatego, że bała się, że babcia powtórzy swój pieszczotliwy gest, a tego by już nie zniosła. Siostry nie rozumiały bólu, który wypełniaj jej ciało i duszę, siedziały sobie radosne jak skowronki, jedząc przygotowane przez babcię kanapki i śmiejąc się z jakiś głupot. Wkurzały ją wszystkie trzy.
-Patrzy głupia, wygrała, patrzy ile może, bo i ślepa jak kret jak patrzeć trzeba. I myśleć też jakoś tak nie bardzo wychodzi, a powinna, bo głowę jeszcze ma.- Rozkazała babcia, a w głosie miała coś takiego, że nie potrafiła się sprzeciwić.
Uniosła niechętnie głowę, choć wcale nie było to łatwe. Zdrętwiała szyja pulsowała jak po ataku wściekłych mrówek, ale nie pojedynczych sztuk a całego mrowiska. Mięśnie na ramionach twarde, wręcz skamieniałe spięły się jeszcze mocniej i zareagowały na ruch tak jak na uderzenie, tępym, ostrym bólem. Miała dość, siłą woli powstrzymała łzy, nie chciała dać babci satysfakcji i przyznać się, że ją złamała. Nie miała pojęcia ile dokładnie przeszły, ale musiało na liczniku przewinąć się wiele kilometrów. Nigdy w życiu się tak nie zmęczyła, to była katorga, najprawdziwsze tortury. Bolało ją wszystko nawet język, którego raczej nie używała przez ostatnie godziny, bo brakło jej sił nawet na to, by się skarżyć na los. Plecy i głowę miała mokre od potu tak jakby właśnie wyszła spod prysznica. Palce poharatane od skał, których kurczowo przytrzymywała się, by nie spaść w dół, a jednak patrząc tak jak babcia kazała, poczuła coś na kształt zadowolenia. Pomimo braku wprawy, kondycji i negatywnemu nastawieniu parła do przodu i mimo wszystko w jakimś sensie pokonała samą siebie. W tej sytuacji nie była ofiarą, oczywiście nie stała się też od razu wojowniczką, ale zrozumiała, ze, jeśli tylko chce, może walczyć. Gdy tylko ktoś ją pchnie w odpowiednim kierunku, jak to miało miejsce na tej wycieczce, pomyślała cierpko. To chwilowe poczucie własnej wartości i dumy pękło jak bańka mydlana wraz z nadejściem świadomości, że trzeba będzie stąd wrócić. To nie był koniec zmagań a zaledwie bolesny początek. Afrodyta w tej chwili nie miała nawet siły wstać, nie mówiąc o dalszym marszu.
-Pójdziemy kiedyś do szałasu?- Spytała Franciszka i nie pytając, czy chce, podała Afrodycie kubek gorącej herbaty.
Afrodyta nie zauważyła żadnego szałasu, ani blisko ani nawet daleko. Teraz, gdy już babcia zmusiła ją do powrotu do życia, rozglądała się wokół, ale i tak niczego nie wypatrzyła. Musiała uwierzyć siostrze na słowo, że gdzieś tam naprawdę istnieje tajemniczy szałas.
-Głupia, zęby on ma jak noże. Całować nie będzie i dobrze. A uciekać szybko tak nie potrafisz ty.
Ciekawość ulotniła się natychmiast, nie chciała już wiedzieć, kto ma takie uzębienie i, co to dla nich oznacza. Absolutnie nie obchodziły jej już żadne, nawet najpiękniejsze i nawet niskie góry i a najmniej ostre zęby jakiegoś świra. Ktoś tu jednak był i tego nie mogła zignorować. Ktoś mieszkał w tym nierealnym świecie i to było bardzo dziwne. Taki wymyślony świat powinien być pusty. Stanowczo powinien być pusty i cichy. Ale jeśli ten ktoś tu już był to, czy znaczyło to, że jest z rodziny, czy może jest zupełnie obcym, wykoślawionym bytem? Intruz, który wprosił się na teren babci, czy wręcz przeciwnie? Ten świat był jego zwyczajną codziennością, czy tylko wpadał tu w odwiedziny, dla odstresowania, albo na łowy? Bez sensu. A może to wcale nie babcia była właścicielem tych przeklętych gór, a właściciel szczęki wypełnionej nożami? Jedno pytanie i znowu dała się wciągnąć w bezsensowne snucie hipotez, obcując z babcią już choćby jeden dzień, powinna się nauczyć, że czasami nawet najbardziej sensacyjną informację należy zignorować. Święty spokój jest ważniejszy, w końcu nie chce zupełnie zwariować. Należało skupić na istotnych sprawach takich jak marzenie o wannie gorącej wody, choć nie pogardziłaby i wygodnym łóżkiem do kompletu, nic innego nie miało znaczenia. Prawdę mówiąc nawet, jeśli na ścieżce zjawi się ktoś z zębami jak noże to, nic to nie zmieni. Afrodyta i tak nie ucieknie, zwyczajnie nie miałaby na to sił.
-Kto babciu, kto ma takie zęby?- Leontyna nie odpuściła, tajemniczy, zębaty nieznajomy mocno ją zainteresował.

czwartek, 11 października 2018

Nimfa. Strona 29




Własny, prywatny, wymarzony, doskonały świat to pokusa, której większość ludzi, co tam większość, nikt nie umiałaby się oprzeć. Nawet ona Afrodyta, chętnie by się skusiła tyle, że pod jednym warunkiem, żadnych gór nawet takich łagodnych i żadnej przerażającej dziczy. Postawiłaby na egzotyczną, ciepłą, ale taką bezpieczną bez huraganów, orkanów, tsunami i oczywiście bez jadowitych zwierzątek, wyspę. A w wodzie nie byłoby rekinów, co to mają zbyt dużo zębów, parzących meduz i niczego, co mogłoby jej zaszkodzić albo pokłóć, czy ugryźć. I koniecznie musiałby tam być złoty, drobniutki niczym pył piasek i błękitny ocean. W jej świecie nie byłoby żadnego głupiego chodzenia bez celu i okropnego bólu łydek. Wygodny leżak, albo jeszcze lepiej wygodny hamak, tak w jak reklamach biur podróży i parasol dający osłonę przed słońcem, to było to, czego potrzebowała. I koniecznie palma, co to pięknie pochyla się nad oszałamiającym błękitem wody.
-Głupie wy, głupie, gdzie by zmieściły w kieszeni?
To było raczej pytanie retoryczne, żadna z sióstr nie podjęła tematu, może, dlatego, że żadna z nich nie miała tak pojemnych kieszeni, by pomieścić swój idealny świat.
-Dużo was jest? Takich jak ty? – Spytała babcię
-Jedyna, prawdziwa, jedyna, ale są też inne jedyne, prawdziwe. Jak ja, trwać muszą. Niezliczone, samotne, obce. Kosmos potrzebuje takich prawdziwych, innych.
Jeśli to cokolwiek tłumaczyło, to na pewno nie Afrodycie, po cichu liczyła na bardziej konkretną odpowiedź. To chyba naturalne, że chciała wiedzieć, kim, tak naprawdę jest jej własna babcia, ale jeszcze bardziej chciała zrozumieć, kim jest ona sama i czego może się po sobie spodziewać. To nie była zwykła próżność, czy nadmierna ciekawość. Czy może jeszcze gorsza wścibskość. Korzenie są ważne dla każdego człowieka, dają tożsamość, na której można budować teraźniejszość i przyszłość, w jakiś sposób ukierunkowują pragnienia i określają miejsce, do którego się dąży. A przede wszystkim dają siłę, sprawiają, że nie zdmuchnie cię byle wietrzyk niepowodzenia, zapuszczone głęboko utrzymają, gdy ktoś będzie chciał zająć twoje miejsce, odebrać dobre imię i spokojne sny. Odebrano jej wszystko, na czym mogłaby się oprzeć, nie miała pojęcia, kim jest, ani kim powinna się stać wraz z upływem czasu. Nie wiedziała, co jest jej pisane, z czym mogła walczyć, a co zaakceptować. Była niczym małe, zagubione we mgle dziecko, nic tylko płakać. Matka, jeśli prawdą jest to, co usłyszała od babci, jest kimś zupełnie innym niż ta osoba, którą wydawało się, że znała całe życie. Niezrozumiałym, obcym bytem, z którym nic jej nie łączy i jak się okazuje nigdy nie łączyło. Jest osobą, która w imię jakiś debilnych, okrutnych, wynaturzonych wierzeń, czy tradycji chciała brutalnie skrzywdzić swoje, jedyne dziecko. Zabrać jej to, co najważniejsze, radość życia. Może nawet chciała stać i spokojnie patrzeć na to jak zwyrodnialcy, którzy jej zapłacili za swoje chore fantazje, zgwałcą jej córkę. Niestety tego Afrodyta nie mogła tego wykluczyć, a naprawdę bardzo by chciała, mimo wszystko chciała wierzyć, że matka nie jest, aż takim potworem. Te wszystkie rozważania zbudowane na strzępach informacji przypominały niebezpieczny spacer po grzęzawisku, albo po stromych górach bez zabezpieczenia, tych, których tak szczerze nie cierpiała. Bała się, ciągle się bała i to zaczynało ją doprowadzać do furii. Dobijała ją świadomość, że w jej życiu nie było nikogo, do kogo mogłaby zwrócić się o radę, albo choćby mglistą wskazówkę, kogoś, kto byłby oparciem. Może to głupie, ale babci ani siostrom tak do końca nie ufała. Wszystkie trzy mówiły jej tylko tyle, ile dla nich było w tym momencie wygodne. Może i siostry nie miały złych intencji, ale dla niej to było stanowczo za mało, chciała czegoś, co pozwoli się jej zakorzenić. To był ten czas, kiedy dramatycznie potrzebowała kogoś, kogo mogłaby nazwać przyjacielem, takim najnormalniejszym z normalnych. Ta osoba mogłaby być nawet najnudniejszym człowiekiem na świecie byleby tylko wysłuchała tych wszystkich wątpliwości i strachów, które nosi w sobie i potrząsnęła nią. Kazała obudzić, ewentualnie iść się leczyć.
-Idą, bo w kamień się zmienią.
Koniec postoju. Afrodyta żałowała, że w ogóle otworzyła buzię, może gdyby nie zadawała niewygodnych pytań, mogłaby dłużej siedzieć na miękkim, przyjacielskim kocyku. Bolały ją całe nogi, uda i łydki paliły żywym ogniem, a stopy rwały jak zmiażdżone. Nieprzyjemnie zdawała sobie sprawę z istnienia każdego mięśnia, nic nie pomogło masowanie, ani krótki odpoczynek. Nawet ciasto czekoladowe nie pomogło. Kolana w ramach solidarności postanowiły o sobie w bardzo nieprzyjemny sposób przypomnieć. Nie wspominając o plecach, które chyba postanowiły żyć własnym życiem, niekoniecznie uwzględniając, że są częścią zbolałego ciała. W jej rzeczywistości niezaistniała jeszcze konieczności szarpania się z ciężarami, nie musiała nawet dźwigać zakupów, miała tylko pięknie wyglądać. Nienauczone do wysiłku ramiona szczypały, rwały, pulsowały jak wściekłe Afrodyta nie miała pojęcia jak zdoła założyć plecak nie mówiąc o tym, że musi go dalej nieść. To jakiś koszmar, kara za grzechy. Co do pięknych widoków widziała już wystarczająco dużo, kilka więcej, czy inna perspektywa nie miały już żadnego znaczenia. Była w takim stanie, że nic już nie było jej wstanie zachwycić, zauroczyć. Jedyne, czego pragnęła to wrócić do domu. Przeszły kawał tego dziwnego świata i powrót z tego miejsca będzie prawdziwą męczarnią. Nie było sensu pchać się dalej, to była czysta głupota i niepotrzebne okrucieństwo. Niestety nikt nie miał zamiaru słuchać jej argumentów.

czwartek, 4 października 2018

Nimfa. Strona 28



-Po, co?- Babcia zdziwiła się bardzo przekonująco. Zrobiła to tak dobrze, że można by wręcz uwierzyć, że jest subtelnym, słodkim aniołkiem, co to nie grzebie ludziom w głowach i nie kontroluje wszystkiego wokół, udając niezbyt rozgarniętego Yodę. Urodzona aktorka, powinna mieć kilka figurek akademii filmowych, ustawionych przy łóżku w sypialni, albo w łazience.
Afrodyta wylizując okruszki ciasta z kącików ust, usilnie próbowała analizować odpowiedź i grę ciała babci. Z braku wyraźnych wskazówek i pewnych danych, przyjęła dość odważną tezę, że to miejsce to zamknięta przestrzeń. Nierealna, a jednak jak najbardziej prawdziwa. To nie żadna sztuczka, nie, nie kino, ani umiejętna zabawa optyką, była tego pewna na sto procent. Nie chodziło o omamienie zmysłów, ani o zwykłe oszustwo, uliczne kuglarstwo. Tylko, o co? Tego już nie była pewna.
Franciszka sięgnęła po następny kawałek ciasta, wcale nie przejmując się kaloriami, równocześnie intensywnie przyglądała się Afrodycie. Wyglądała na mocno zaintrygowaną. Leontyna, choć widać było, że bardzo ma ochotę coś dodać od siebie, siedziała cicho. Afrodyta zrozumiała, że celowo oddały ciekawskiej siostrze inicjatywę. Franciszka widząc, że zbyt skupia się na obserwacji ich zachowania zamiast na babci, machnęła ręką strzepując brązowe okruchy i jednocześnie dając do zrozumienia, żeby nie przerywała tej i dla nich ciekawej rozmowy, by dalej pytała. Siostry Afrodyty ten świat, a może nawet i inne jemu podobne, oraz babcię znały dużo dłużej niż ona sama, ale widać nie koniecznie wszystko rozumiały. Bardzo prawdopodobne było, że te cuda towarzyszyły im od urodzenia i były dla nich czymś naturalnym, oczywistym. To mogło spowodować, że nie zadawały właściwych pytań. Dla niej wszystko było tak szokujące, że nie mogła ot tak przyjąć babci z dobrodziejstwem inwentarza. Mówi się, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, ale ona musiała. To było silniejsze od niej. Przy okazji okazało się, że siostry też są ciekawe odpowiedzi.
Babcia patrzyła na nią jak na szczeniaka i uśmiechała się szelmowsko, szczerząc zęby upstrzone ciemnymi okruszkami ciasta. To chyba znaczyło, że Afrodyta wyciągnęła nie do końca dobre wioski ze swoich obserwacji. Strasznie to było denerwujące, że wszystkiego musiała domyślać się sama, kombinować jak koń pod górkę, gubić się w domysłach i znikąd nie mogła spodziewać się podpowiedzi. Zadanie ze zbyt wieloma niewiadomymi, a Afrodyta nigdy nie była dobra z zadań tekstowych i matematyki.
-Tata też ma swoje góry?- Zdeterminowana spróbowała inaczej ugryźć temat.
Leontyna zamruczała coś niezrozumiale pod nosem, ale Afrodyta tknięta przeczuciem zupełnie zignorowała jej zachowanie. Nie odwróciła się, nawet katem oka nie spojrzała na siostrę. Usilnie udawała, że całą jej uwagę pochłania masowanie obolałych łydek. Zastanawiała się nawet, czy nie zdjąć butów i nie pożalić się na okropny ból stóp. Wszystko to, po to, by uzyskać jakąkolwiek odpowiedź. Dopiero, gdy sformułowała z goła niewinne pytanie, zrozumiała jak ważna będzie odpowiedź. Może dowiedzieć się wiele więcej o własnej rodzinie, a może nawet przy odrobinie szczęścia przy okazji wyda się, kim tak naprawdę jest babcia. To, że może się przy okazji okazać, że kiedyś i ona będzie zdolna do kreowania rzeczywistości według własnych potrzeb i umiejętności, jakoś nie bardzo ją kręciło. Za dużo zachodu, gdy prawdziwy świat jest taki piękny i zróżnicowany.
-Głupia nie jest, czasami- Szybko skorygowała swą wypowiedź babcia.- Myślenie praca ciężka, ale potrafi jak chce nawet nimfa. Chyba podrzutek, jajo kukułki, czy co?
-A tak można? Babciu, czy każdy z nas może mieć taki kawałek raju na własność?- Zainteresowała się Leontyna, a oczy jej świeciły niczym kotu na widok wędzonej ryby.
Dla Leontyny i Franciszki pomimo zażyłości, która niewątpliwie między nimi istniała, babcia również była wielką, nienadgryzioną zagadką. Lata doświadczeń wpłynęły na ich przekonanie, że zadawanie pytań w tej rodzinie nie ma głębszego sensu. Pewnie dawno temu sobie odpuściły, nikt nie lubił goryczy rozczarowania. Zresztą ileż razy można tłuc głową o ścianę, wcześniej czy później przychodzi refleksja, że nie warto i lepiej odpuścić. Babcia miała swój plan, czy może mapę i nikomu z zewnątrz, nawet własnej rodzinie nie pozwalała nawet ukradkiem spojrzeć. Tajemnica rzecz święta. Trwały tyle lat szczęśliwie we trzy w tym układzie, który tak naprawdę nie krzywdził nikogo, do czasu, gdy pojawił się nowy, zaskakujący i ciekawski element. Trzecia wnuczka to zmiany. Afrodyta, gdy tylko stanęła przed furtką tego okropnego domu, zburzyła obowiązujący w tej rodzinie porządek rzeczy, a w każdym razie mocno wstrząsnęła jego posadami. Babcia nie wyglądała na szczególnie poirytowaną tym faktem. I tak cała władza i wiedza skupiała się w jej rękach, chyba, że w ponaciąganych, kolorowych beretach.